Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 02.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A ona powiedziała:
— Tak, razem.
Słońce już zachodziło, gdyśmy usłyszeli szum wody i dojechali do rzeki, której brzegiem szła nasza droga. A tam, ach! tam... Zdołałbym może opisać piekielne przestrzenie, ale nie tamto... Dowiedzcie się zatem, że rzeka Yellowstone przepływa przez wąwóz długi mil ośm. Żeby się dostać na dno wąwozu, robi ona dwa skoki: jeden z wysokości stu dwudziestu stóp, drugi trzystu stóp. Przyjrzałem się wyższemu, mniejszemu wodospadowi, który jest w pobliżu hotelu. Do tego miejsca rzeka niczem się nie odznacza, brzegi ma skaliste, trochę strome, hojnie zarosłe jodłami. Przy wodospadzie woda robi zakręt, głęboka, zielonkawa, pokryta pianą, nie szersza nad trzydzieści stóp. Płynie dalej, wciąż spokojna i zielona. Dopiero po paru minutach, siedząc na skale ponad miejscem spadku, zaczynasz spostrzegać, że coś się stało; że rzeka przeskoczyła wielką przestrzeń pomiędzy potężnemi ścianami skał, i że to, co ci się zdawało pianą na wodzie, bijącą o skaliste ściany wąwozu, jest tylko odpryskiem potężnych fal, płynących dalej śród rzeki, która wyje w niebogłosy, ale skały tłumią jej jęki. Zaczęło się to od ciekawości, a skończyło przerażeniem, bo zdawało mi się, że cały świat wysuwa się z pod moich nóg i leci w otchłań. Poszedłem razem z innymi nad brzeg canonu: umieliśmy się wspinać po skalistej, prawie prostopadłej ścianie. Olbrzymie jodły strzępią się po obu brzegach wąwozu, który jest wąwozem Yellowstonu.
To tylko mogę powiedzieć, że bez ostrzeżenia i bez przygotowania spojrzałem w tę otchłań tysiąc