Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ficzny aparat, a odwróciwszy się, ujrzeliśmy dachy Nagasaki u naszych stóp, morze ołowianych i ciemnobrunatnych dachów, między któremi jaśniały pęki różowo-białych kwiatów wiśni. Okoliczne wzgórza pełne były mogił, porozrzucanych kępami sosen i pierzastych bambusów.
— Co za kraj! — wołał profesor, otwierając aparat. — A czy uważałeś, że gdziekolwiek jesteśmy, zawsze się zjawi człowiek, który się umie obejść z moją skrzynką? Ciekawe to, nieprawdaż?
— Profesorze! — wyrzekłem uroczyście — dowód to, że nie my jedni jesteśmy na świecie. Zauważyłem to już w Hong-Kongu. Teraz rozumiem coraz lepiej. I zdaje mi się, że z czasem zejdziemy do rzędu zupełnie zwyczajnych ludzkich istot...
Weszliśmy na dziedziniec, na którym złowrogo wyglądający koń spoglądał na dwa lwy, a gromadka dzieci bawiła się wkoło niego. Stworzenie to zostało dawno już temu wyrzeźbione z kości mamuta przez japońskiego Prometeusza, ożyło i oźrebiło się, a jego potomstwo odznacza się rażącem podobieństwem do swego życiodawcy. Lata zatarły w nim ślad drogocennego materyału, który przebija się jeszcze w żółtawej grzywie i ogonie; a rozdęty brzuch i zdumiewające kopyta tego konia do dziś dnia spotkać można u koni w Nagasaki, noszących siodła przybrane aksamitem i czerwonem suknem, jak u koni występujących po cyrkach.
Nie mogliśmy wejść po za obręb dziedzińca, bo napis na ścianie opiewał: „Nie wolno wchodzić.“ Nie obejrzeliśmy zatem świątyni, tylko jej wysokie dachy,