Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Daremnie pocieszałem się myślą, że jednem uderzeniem mógłbym rozwalić te ściany; czułem jeszcze więcej, że jestem ogromny, szorstki i brudny, co mnie usposobiło jak najgorzej do targowania się przy kupnie. Kupiec kazał podać herbatę, bardzo lekką, a to już dopełniło miary mego zakłopotania. Miałem ochotę powiedzieć mu: „Spojrzyj na mnie, czcigodna osobo! Jesteś zanadto czysty i wykwintny dla tego świata, a dom twój nie jest mieszkaniem dla ludzi, chyba, że ich nauczy wielu rzeczy, których mnie nikt nie nauczył. Z tego wynika, że ciebie nienawidzę, bo się czuję niższym od ciebie, a ty gardzisz mną i mojemi butami, uważasz mnie za dzikiego człowieka. Puść mnie, albo rozwalę ci tę drewnianą budę nad głową“. Zamiast tego zaś powiedziałem uprzejmie:
— A! tak! tak! Bardzo tu pięknie. Osobliwy rodzaj sklepu...
Kupiec był niepospolitym zdziercą, a ja byłem rozgorączkowany i nieswój, dopóki się stamtąd nie wydobyłem na ulicę, gdzie powróciłem swobodnie do roli brnącego po błocie Anglika.
Doszliśmy do stóp wzgórza, na które prowadziły potężne schody z szarego, ściemniałego od deszczów kamienia. Po obu stronach schodów zwieszały się gęste niebiesko-zielonawe lub zielono-czarne sosny, stare, sękate i pokręcone. Zbocze góry miało jaśniejszy kolor zieleni, na której odcinały się ciemniej sosny i niebieskie szaty ludzi. W powietrzu nie było słonecznego blasku, ale pewien jestem, że światło słońca byłoby raczej popsuło wrażenie. Drapaliśmy się po schodach pięć minut, ja, profesor i fotogra-