Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nia, sztandar walki toczonej oddawna i mającej jeszcze trwanie przed sobą. Nigdy chyba misyonarze katoliccy nie walczyli z równym zapałem i nigdy żaden naród nie torturował z takim, jak Chińczycy, artyzmem swoich misyonarzy.
Obrzuciłem jednem spojrzeniem piękne miasto i wyrzekłem:
— Nie potrafię tego opisać, a zresztą Chińczycy są dla mnie wstrętni.
— Bagatela! Podobne do Benares, tylko osiem razy większe — odpowiedział profesor. — Chodźmy!
Podobne istotnie do wązkich uliczek, ale nieco mniejsze, bo wąski pas nieba w górze, pomiędzy ścianami, zasłaniają porozwieszane szyldy o barwach czerwonych, złotych, czarnych i białych. Sklepy na kamiennych podmurowaniach, zbudowane z cegły, kryte dachówką. Fronty ich są z rzeźbionego drzewa, wyzłacane i malowane jaskrawo. Chińczyk umie przystrajać sklepy, choćby w nich sprzedawał tylko poszarpany w kawałki drób i linki. Co drugi sklep jest traktyernia, a przestrzeń uliczna czerni się od rojów ludzkich. Czyście widzieli kiedy te wstrętne wodorosty, kłębiące się w morzach stref gorących, podobne do gąbki i rojące się od robaków? Odrywasz kawałek gąbki i rozdzierasz robaki... Kanton jest taką gąbką...
Hi, low yah. To hoh wang! — wrzeszczeli lektykarze do ciżby, a mnie ogarniał strach i zdawało mi się, że jeżeli lektyka trąci o mur, to cegły spłyną krwią, jak żyjąca istota. Hong-Kong pokazał