Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ków, przystani, ważny posterunek handlowy, z czterdziestu milionami handlowego obrotu, potrzebujący trzech tysięcy żołnierzy, nie dostanie ich... Stoją tam dwie baterye artyleryi, jeden pułk i garstka indyjskich marynarzy — tyle tylko, żeby nie dać armatom zardzewieć na lawetach. Trzy forty na wyspie, trzy w Hong-Kongu i trzy wokoło. Naturalnie, armaty dotąd nie nadeszły, a bez dział na nic się nie zdadzą forty. Ale piknik więcej zajmował jenerała, niż fortyfikacye...
Pogodny nasz dzień zakończył się opróżnionemi półmiskami, wiatrem i deszczem i pieszym pochodem. Kiedy już wybrzeże znikło za mgłą, zsunęliśmy się w dół koło zarośli, koło wsi z tłustemi świniami, koło smętnego cmentarza żołnierskiego na górze, przez bagna, dopókiśmy nie doszli do drogi nad brzegiem morza. Widoki ukazywały się i znikały, jak w kalejdoskopie. To kosmate ramię lądu, przyodziane w ociekające wodą trzciny, a powyżej, wokoło, pod niem — nic, oprócz mgły i strumieni siekącego deszczu. Potem czerwonawa droga, przez którą przepływała woda, znikająca nie wiadomo gdzie, to znów grzebieniasty szczyt góry, prostopadłej jak ściana, a w dole przyczajone ciemno-zielonkawe morze, dalej zatoka, ławica białego piasku i dżonka z czerwonym żaglem, a za nią wilgotne skały i paprocie i odgłos grzmotu, rozlegającego się pomiędzy górami.
Droga, zakręcająca się wgłąb lądu, zawiodła nas do iglastego lasu rododendronów, zwanych tu araleami, a deszcz padał bez przerwy, jakby to była deszczowa pora w Indyach, a nie kwiecień w Hong--