Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rigi i Waszyngton nie wywrze piorunującego wrażenia. W każdym razie nie należy do przyjemności być zawieszonym na linie, mając z boku przepaść na pięćset stóp głęboką, nie widząc nic na dwa kroki przed sobą, nic — tylko jedno kotłujące się morze mgły naokoło. Gorsze to, niż rozkołysane fale morza Chińskiego.
Wyciągnęli nas na tysiąc dwieście stóp powyżej miasta i przynieśli lektyki.
— To jest wycieczka dla przyjemności — wygłosił profesor, wyciskając kapelusz pokryty rosą ze skroplonej mgły. — Ale kraj ucywilizowany! Popatrz na drogę, na baryery, na rowy...
Droga była zbudowana na cemencie, poręcze i baryery żelazne, zapuszczone w kamienne słupy, a rowy wybrukowane kamieniem. Nie szersze to od zwykłej górskiej drogi, ale choćby było miejscem przejażdżki wice-króla, nie mogłoby być lepiej utrzymane. Widoku nie było żadnego. Dlatego to zapewne profesor przyniósł aparat. Minęliśmy kulisów, zajętych poszerzaniem drogi, ładne domki z napisami, letnie kwatery wojskowe i dostaliśmy się do miejsca królowania wichrów, o tysiąc osiemset stóp ponad światem i tam ujrzeliśmy czterdziestomilową przestrzeń chmur. To był szczyt góry, najpiękniejszy widok z całej wyspy. Pralnia w dzień wielkiego prania byłaby ciekawsza do obejrzenia.
— Wracajmy na dół, profesorze — zawołałem — i niech nam zwrócą wydane pieniądze. To żaden widok!