Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie rozpoczęły się żarty. Wszystkie dowcipy, słyszane poprzednio, powtórzyły się tu. Biedne to „życie,“ które nie może się zdobyć na jeden świeży dowcip codzień! Tu młody „szykowiec“ zsunął jeszcze dalej na tył głowy kapelusz i wykładał nam, że jest naprawdę „szykowny;“ bez blagi. Ale każdy, kto nie ma żelaznej głowy, pozbyłby się wszelkiej blagi następnego rana, po wypiciu jednego kieliszka tego syropowego szampana. Zrozumiałem teraz dopiero, dlaczego mężczyzni oburzają się, gdy ich częstować słodkiemi płynami.
Drugie to posiedzenie zakończyło się, gdy pani domu wykaszlała nas uprzejmie do samych drzwi wchodowych, a stamtąd już prosto na cichą, chłodną ulicę. Była ona naprawdę chora i powtarzała, że nie pożyje dłużej, jak cztery miesiące.
— Czy mamy całą noc przesiedzieć na takich grobowych posiedzeniach? — zapytałem w czwartem miejscu, lękając się powtórzenia tych samych, po trzykroć słyszanych żarcików i rozmów.
— We Frisco lepiej idą rzeczy. Trzeba przecie zabawiać trochę te damy, rozumiesz pan? Chodzę od jednych do drugich i bawię je, żeby nie zasnęły. Takie to życie... Nigdy pan tego nie widziałeś w Indyach? — usłyszałem w odpowiedzi.
— Nigdy! Dzięki Bogu, nigdy! Po tygodniu takiego „życia“ powiesiłbym się niezawodnie — odrzekłem, opierając się znużony o oddrzwia.
Dochodziły do nas wrzawliwe odgłosy zabawy, dowodzące, że mieszkańcy tego miejsca nie potrzebu-