Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nicznych słów z bladolicemi istotami, które się śmieją bez wysiłku, ale i bez wesołości. Żargon „szykowca“ (ma to oznaczać człowieka światowego, na pół pijanego młodzieńca, w kapeluszu zsuniętym na tył głowy) nie łatwo mi zrozumieć. Trzeba się go nauczyć w Ameryce. Przysłuchiwałem się ze zdumieniem głębokości i bogactwu amerykańskich wyrażeń, stanowiących dla mnie zupełnie odrębne narzecze.
W naszem towarzystwie były damy, które znały Anglię; były inne z Zachodu, które występowały przedtem w pomniejszych trupach aktorskich, a wszystkie zdołały zaszargać się na rozmaite sposoby. Wszystkie krakały jak wrony i zalewały się trującym napojem, od którego dostawało się zawrotu głowy. Dopóki mówiły przytomnie, były dość zabawne, ale pod wpływem trunku zrzuciły maskę i zaczęły sypać klątwy, ale jakie? Wielu ludziom zdarzyło się słyszeć kobiety białej rasy klnące, ale w niewielkiej liczbie, do której ja należałem, losy oszczędziły tej przyjemności. Było to dla mnie zupełną nowością. Damy klęły i piły i gadały bezustannie, siedząc kołem, dopóki nie zrozumiałem, że to naprawdę jest „życie“ i że jeżeli nie mam go znienawidzieć, powinienem usunąć się co prędzej z tego koła.
Krzyki i wycia wzmagały się, a wspaniałomyślna publiczność przyjmowała to jako oznaki niezmiernego rozweselenia i zadowolenia, ja zaś poszedłem na drugie zebranie, gdzie pani domu miała już tylko połowę lewego płuca, co można było poznać po jej kaszlu, ale mimo to była równie wesoła na smutny sposób, dopóki i ona także nie zrzuciła maski i dopóki