Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kawałek duszy? Choćby kawałek! Czy tylko sam rozum? Nie wiecie? Wasz naród podobne do dyabła. Chciałbym dostać objaśnienie?
— Nie mam. Półtrzecia dolara — odpowiedział, ważąc w ręku pudełeczko.
Profesor nie słyszał. Był przygnębiony myślą o losach Hindusów.
— Trzy są na świecie rasy uzdolnione do pracy — wymówił, patrząc na kotłującą się ulicę; „riki“ przerzynały gęste błoto, a szwargot Chińczyków przedzierał się przez tumany żółtej mgły.
— Ale jedna jest tylko zdolna do rozmnażania się nakształt robactwa — odparłem. — Hindus sam sobie podrzyna gardło i umiera powoli, a Sahibów plemię zamało liczne, by trwać przez wieki. Ten zaś żółty naród pracuje i mnoży się... Musi jednak mieć duszę, bo nie byłby zdolny do tworzenia tak pięknych rzeczy.
— Nie mogę ich zrozumieć — mówił profesor. — Lepsi z nich artyści, niż Hindusi (ale ta rzeźba, mówiąc nawiasem, jest japońska). Lepsi artyści i wytrwalsi pracownicy. Gnieżdżą się w ciasnocie, jedzą wszystko i potrafią żyć niczem. Oni zagarną świat — zakończył spokojnie i poszedł kupować herbatę.
Ani w Penangu, ani w Singapoore, ani tu nie widziałem nigdy Chińczyka śpiącego dopóki trwało światło dzienne. Ani też nie zdarzyło mi się widzieć dwudziestu ludzi, włóczących się bez celu. Każdy dążył do jakiegoś określonego punktu, choćby to był kulis podążający, by ukraść kawałek drzewa z ruszto-