Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Profesor i ja odbyliśmy wędrówkę od Kee Singa do Yikinga, sprzedającego w swym sklepie nadgniły drób, a każdy z tych sklepów był wart widzenia. Chociażby sprzedawano w nim obuwie lub zabite prosięta, znalazła się tam zawsze jakaś delikatna rzeźba lub złocony napis ku radości naszych oczu, a wszystko było niezwykłe i zwracające uwagę. Splot poskręcanych korzeni, w którym kilku cięciami nadano kształty zbitych w kupkę dyablików, kielich koniaku objęty sprzączką, ciemno-czerwona ze złotem zasłona, bambusowy parawanik, wszystko było piękne; wszystkie nacięcia, złączenia, okucia dokładne i czyste. Koszyki kulisów miały harmonijne kształty, a zawiasy z indyjskiej trzciny, przytwierdzające je do jarzma z wygładzonego bambusu, zakończone były dokładnie. Można było wysunąć i wsunąć szufladki od skrzynki zawieszonej na piersiach roznosiciela obiadów dla kulisów, a rękojeści małych drewnianych ręcznych pompek w sklepach obracały się lekko i dokładnie na zawiasach.
Oglądałem to wszystko, gdy profesor błądził między rzeźbami ze słoniowej kości, haftowanemi tkaninami, inkrustacyami, szyldkretowemi filigranami, fajkami, zdobionemi dżetem i innemi cudami, o których tylko bożek sztuki mógłby coś wiedzieć dokładnie.
— Nie można ich nawet porównać z sobą — odezwał się profesor, mając na myśli naszych indyjskich artystów, a trzymał w ręce maleńką rzeźbę z kości słoniowej, przedstawiającą dziecię, usiłujące wydobyć ślimaka ze skorupy — całą historyę dziecka i żyjątka, umieszczoną w kości. — Ci tutaj stoją niepo-