Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyszedłszy na ulicę Hong-Kongu, wpadłem w gęste, zimne, londyńskie błoto, osadzające się na butach, a turkot niezliczonych kół rozlegał się jak turkot londyńskich dorożek. Padał deszcz przenikliwy i wszyscy sahibowie wołali na dżiurikisze, zwane tu przez skrócenie riki, a wiatr był jeszcze zimniejszy niż deszcz. Było to pierwsze od wyjazdu z Kalkuty zetknięcie się z uczciwą słotą. Nic dziwnego, że przy takim klimacie Hong-Kong jest dziesięć razy więcej ożywiony niż Singapoore, że naokoło widać było wznoszące się budynki, gazowe światło po domach, a Anglicy chodzą tak, jak Anglicy powinni chodzić, żwawo i śmiało. Na całej długości głównej ulicy były werandy i europejskie sklepy. Poszedłem wzdłuż Queen Street, która nie jest zbyt górzysta. Wszystkie inne, które widziałem, urządzone były ze stopniami schodów i przy pogodnem niebie mogłyby dostarczyć profesorowi mnóstwo pięknych fotografii, ale deszcz i mgła zasłaniały widok. Każda z podnoszących się stromo ulic tonęła w mgle pełzającej po bokach góry, a te, które rozciągały się w dole, nikły w oparach, podnoszących się z wód zatoki: i tych i tamtych widok był dziwaczny.
— Hi-gi-gów — przemówił niosący mnie kulis, i zakołysał riki na jednem kole.
Wysiadłem i spotkałem najpierw brodatego Niemca, potem trzech wesołych marynarzy z wojennego statku, potem sierżanta od saperów, Persa, dwóch Arabów, Amerykanina, Żyda, a potem parę tysięcy Chińczyków, z których każdy coś dźwigał, a na końcu profesora.
— Wyrabiają w Tokio klisze, klisze do momen-