Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej sprzątnąć filiżankę i nie odwrócił nawet głowy, gdy ją oddawał. Wstrętne to jest i oburzające. Ona, gospodyni, mówi stojąc przed siedzącymi mężczyznami!
Oskarżają nas w Indyach, że jesteśmy niedobrzy dla służby. Chciałbym widzieć ostatniego posługacza, któryby wypełniał połowę tego, czem okazałe białe matrony i panny obciążają tę swoję siostrę służebną. Każą jej podawać sobie wszystko i nie powiedzą nawet „dziękuję“. Niema ona nawet nazwiska, i jeżeli rykniesz: „Gospodyni!“ obowiązana jest wybiedz. Nie jestże to haniebne?!
Ale głównym powodem mojej chęci ucieczki jest spotkanie tu paczki żydów z Chicago i obawa, że spotkam ich jeszcze więcej. Na statku pełno Amerykanów, ale amerykańsko-niemiecko-żydowski chłopiec jest najokropniejszą istotą ze wszystkich stworzeń na tym świecie. Jeden z nich ma pieniądze i wałęsa się po całym pokładzie, żebrząc u nieznajomych napoju, urządzając loteryę i dopuszczając się różnych takich okropności. Mówią ciągle, że jest umierający. Na nieszczęście nie śpieszy się z umieraniem.
Drugą okropnością na pokładzie jest Amerykanin, jeszcze niedorosły. Nie można nazwać go chłopcem, chociaż urzędownie liczy mu się ośm lat, ubrany jest w pasiastą kurtkę i jada z dziećmi. Ma on znużoną fizyognomię młodego małpiątka, zmarszczki wokoło ust i naokoło oczów. Gdy nie ma nic do roboty, odpowiada, jeżeli nań zawołać imieniem Alberta. Od dwóch lat przeszło jest w podróży, miesiąc przepędził w Indyach i zwiedził Konstantynopol, Tripolis, Hiszpanię; przepędził dni trzydzieści pod namiotem