Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i na koniu, o czem nie omieszkał mnie powiadomić i wychylił do dna kielich podróżnych rozkoszy. Na jego kościach niema odrobiny ciała, sama skóra, a życie przepędza w palarni, zajmując się finansowaniem codziennych loteryj. Widok tego stworzenia przejął mnie trwogą, a ono przyczepiło się do mnie i bezdźwięcznym głosem zaczęło objaśniać o sposobie urządzania loteryi. Kiedym mu przerwał, mówiąc, że znam loteryę, nie zwróciło uwagi na moje słowa i mówiło dalej, a w nagrodę mojej cierpliwości zaofiarowało się wymienić mi nazwiska, upodobania i wstręty wszystkich podróżnych na statku. Następnie znikło, przesunąwszy się przez okno palarni. Drzwi miały tylko ośm stóp wysokości, więc za ciasne były na przepuszczenie takiego zbiornika przedwcześnie rozwiniętej mądrości; o niektórych rzeczach wiedziało to więcej odemnie, o innych tyle, co dwuletnie dziecię, ale znużone oczy miały zawsze ten sam wyraz. I tak samo będą patrzeć w pięćdziesiątym roku życia... Żal mi go więcej niż zdołam wyrazić. Wszystkie wrażenia splątały się w jego głowie, wspomnienia z Hiszpanii ze wspomnieniami z Turcyi i Indyi. Nadejdzie chwila, gdy jakiś nauczyciel obejmie nad tem dowództwo i popróbuje to wykształcić, a chciałbym wiedzieć, od którego końca zacznie! Głowa jest już przepełniona; reszta — reszta nie istnieje. Albert, o ile mi się zdaje, to typ amerykańskiego dziecka. Dla mnie był on istnem zjawiskiem. Chciałbym zobaczyć amerykańską dziewczynkę, ale nie teraz, nie tak zaraz. Nerwy mam rozstrojone Albertem i żydami, a zanim powrócę do równowagi, będę już daleko od Jokohamy.