Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i wspaniały sędzia, i żona inżyniera, i kupiec z rodziną. Spotykani przezemnie tylokrotnie samcy i samice, i gdyby nie to, że ich twarze były mi nieznane, mogłem był przywitać się z nimi. Wiedziałem, o czem mówią, widziałem, jak z pod oka oglądają swoje stroje, patrzyłem na młodych ludzi, towarzyszących pannom, i słyszałem, a raczej odgadywałem ich słowa. Okropna to rzecz siedzieć w najętym powozie, patrzeć na swoich ziomków i nie brać żadnego udziału w ich życiu.
Zwróciłem się do profesora z jakiemś zapytaniem; wpatrywał się on w jednę z pań.
— Czy ja po to wybrałem się w podróż, ażeby ich spotykać? — przemówił. — Znam ich wszystkich na wylot, oddawna. Tacy sami, jak tamci, tylko bledsi.
Profesor określił to trafnie. Na tem właśnie polegała cała różnica. Ludzie w Singapore są śmiertelnie bladzi, tylko żyły na ich rękach odrzynają się kolorem indygo.
Nikt jednak się nie skarżył na niezdrowy klimat Singaporu. Człowiek żyje sobie dobrze i spokojnie, dopóki nie zacznie się czuć nie dobrze. A potem już czuje się coraz gorzej, bo klimat odbiera mu wszelką odporność, a potem... umiera. Tyfus jest jedną z bram wiodących do wieczności, tak samo jak w Indyach — wątroba drugą. Najlepiej w tej wojskowej stacyi, położonej zdala od miasta, wygląda Tormny, kochany, w białym mundurze, blagujący, palący, klnący Tormny. 58-my pułk ma tu swoje leże, Singapoore może spać spokojnie.
Nikt do mnie nie przemówił w tym ogrodzie, chociaż zdawało mi się, że powinni byli poczęstować