Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mny w Europie, ale tu, gdzie, jak wiadomo, jest on jedynem miejscem rozrywki dla mieszkańców, nie robi miłego wrażenia. Rosną tu wszystkie rośliny wszystkich podzwrotnikowych krajów, a pawilon, gdzie umieszczono storczyki, nakryty jest dachem z cieniutkich drewnianych desek, tyle tylko, ażeby trochę przysłonić go od prostopadłych promieni słońca. Mieszczą się tam rurkowo białe cuda z Manilli, z Filipinów, z podzwrotnikowej Afryki; rośliny, będące napół ślimakami, ciągnące pożywienie ze swoich własnych drewnianych skrzynek; ale niema żadnej różnicy pomiędzy temperaturą w pawilonie storczyków a powietrzem w ogrodzie: i tu i tam duszno, wilgotno i parno. Byłbym oddał całomiesięczną płacę, choć w tej chwili nie pobierałem żadnej płacy, za jeden chłodny powiew wiatru w tej duszącej atmosferze, za ciemności burzy takiej, jaka bywa w Pendżabie, wzamian za te zdyszane rośliny, za te spotniałe paprocie...
Rozmyślałem właśnie o przestrzeni, oddzielającej mnie od Indyi, gdy powóz mój wjechał w środek wojskowej osady, z której dochodziły dźwięki orkiestry. Osada górowała nad ogrodem, spuszczając się tarasami po pochyłości wzgórza; konary, otoczone masą zieleni, a w nich klub oficerski, przywodzący na myśl chłodzące napoje, i spacerowicze krążący przy odgłosach muzyki. Wpośrodku siedziała piękna memsahib z jasnemi włosami i swobodnem obejściem, i druga mała i pulchna memsahib, rozmawiająca ze wszystkimi poufale, i podstarzała panna, przybyła prosto z Anglii, i dobrze odżywiany, dobrze ubrany porucznik w jasnem ubraniu, z nieodstępnym foxterrierem. Na ławkach siedział otyły pułkownik