Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi okiennicami, pokrewne indyjskim bungalom i króliczym norom Rangoonu, walczące o byt pod naporem bujnych drzew i krzewów. Gdzieniegdzie jaśniał front chińskiego domostwa, ozdobiony purpurą, szafirem i złotem, z chińskiemi latarniami nad wejściem i migającemi w głębi ogrodu dziwacznie strzyżonemi krzewami.
Wjechaliśmy na drogę obrzeżoną domkami krajowców, zbudowanemi na palach, ocienionemi wiekuistemi palmami kokosowemi, obciążonemi masą niedojrzałych orzechów. Upalne powietrze przejęte było zapachem roślin, ale nie było w niem zapachu ziemi zroszonej deszczem. W gęstych zaroślach odzywało się ćwierkanie ptaków, od strony gór, ku którym jechaliśmy, dochodził przygłuszony odgłos grzmotu, zresztą wszędzie było cicho, a pot kroplami spływał nam po twarzy.
— Teraz trzeba iść piechotą na górę — odezwał się woźnica, wskazując baryerę zamykającą porządnie utrzymany ogród botaniczny. — Wszystkie powozy tu się zatrzymują.
Członki nasze ciążyły nam jak ołów, a oddech wydobywał się z trudnością, otaczając nas wilgotnem ciepłem tureckiej łaźni. Ziemia przejęta była wilgocią i ciepłem, nieznośne drzewa (byłem zanadto śpiący, żeby odczytywać napisy, które na nich pozamieszczał jakiś nielitościwie energiczny człowiek) były też wilgotno i rozparzone. Na boku szemrały głosy płynącej wody, ale byłem zanadto śpiący, żeby się w nie wsłuchiwać, a na samym szczycie wzgórza rozciągał się gęsty, ociężały obłok, nakształt edredonowej pierzynki otulający wszystko.