Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usiadłem, gdziem stał, widząc, że droga idzie w górę stromo, wycięta jak schody — i ogarnęła mnie senność. Siedziałem u wejścia do ciasnego wąwozu. Istna cieplarnia. Czułem jednak, że trzeba iść do wodospadu, więc wdrapałem się po schodach na sam szczyt, mimo, że każdy kamyk pod nogą skrzypiał do mnie: „usiądź.“ Wreszcie doszedłem do niewielkiego strumyka, spływającego po skalistem obliczu góry, gdy po mojem własnem obliczu spływał nierównie obfitszy strumień potu.
Potem poszliśmy na śniadanie, bo głos żołądka donośniej przemawia od wszelkich innych uczuć. Na zakręcie drogi znikły ogrody i ucichł szmer wodospadu i na tem skończyła się nasza wyprawa.
Na imię mu było Joha, a warkocz miał pięć stóp długi — prawdziwy warkocz z włosów, nie z plecionego jedwabiu. Utrzymywał hotel i nakarmił nas kurczętami, w których niewinne ciało wtłoczono cebulę i inne jakieś dziwne przyprawy. Do owej pory trwogą przejmował nas widok Chińczyka, ukazującego się z jadłem, lecz po tej próbie wszystko już możemy przyjąć z ich ręki. Na zakończenie uczty mieliśmy ananasy i siestę. Piękna to rzecz, której my w Indyach nie znamy. Kładziesz się i leżysz, pozwalając czasowi upływać. Nie jesteś wcale zmęczony, nie usiłujesz zasnąć. Napełnia cię niebiańska ociężałość, zupełnie niepodobna do przykrej drzemki w upalną niedzielę, ani do obowiązkowego wypoczynku europejskich poranków. Zaczynam teraz gardzić tymi, którzy opisują siestę w zimnych klima-