Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nóżce wznoszących się pochyło pól i lasów. Wysoki jest ten wulkan czternaście tysięcy stóp, niewiele, jak na nasze pojęcia w Indyach. Ale co innego czternaście tysięcy stóp ponad poziom morza w otoczeniu szesnastotysięcznych szczytów himalajskich, a co innego wśród płaskiej stosunkowo okolicy. Oko dźwiga się z trudem po gładkiem zboczu wygasłego wulkanu, a doszedłszy do wierzchołka, wyznaję, że nawet w Himalajach nie widzi się nic, coby godne było stanąć obok tego potwora. Byłem rad. Fudżiyama wygląda zupełnie tak, jak na japońskich wachlarzach i pudełkach.
— Tak — opowiadał dalej mój towarzysz — Japończycy budują koleje wszędzie. I płacą sami. Nie mogę pana objaśnić, skąd się biorą pieniądze, ale nie ulega wątpliwości, że pełno pieniędzy w całym kraju. Japonia nie jest bogata, ani biedna — jest zamożna. Ja sam jestem kupcem. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobał ich sposób prowadzenia interesów; człowiek nigdy nie jest pewny, co Japończyk ma na myśli. Co innego Chińczyk. Inni już mówili pewnie panu to samo. Ale rząd tutejszy jest bez zarzutu i gdy Japonia wykończy swoje urządzenia, będzie to siła, z którą trzeba się będzie rachować. A teraz uważaj pan na góry Hakme, w które wjeżdżamy.
Przybyliśmy do Yokohamy o ósmej wieczorem i zajechali do „Grand-Hotelu“, gdzie wszyscy ludzie umyci i wykwintnie ubrani, zasiadający do obiadu, spoglądali na nas wzgardliwie, a ci, których spotykaliśmy poprzednio na parostatkach, udawali, że nas nie