Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znają. Słychać tylko język francuski, niemiecki i amerykański, który tak się różni od angielskiego, jak narzecze mieszkańców Patagonii.
Pewien pan z Bostonu dostarczył mi cennych objaśnień w tym przedmiocie.
— To już Zachód — powiedział. — Jeżeli chcesz pan doprowadzić ich do wściekłości, powiedz im, że nie są podobni do Anglików. My w Bostonie, to co innego. Nie chodzi nam wcale o to, co Anglicy o nas myślą.
Człowiek ten dużo rzeczy mi opowiadał. Republikanin-demokrata. I dlatego zapewne wszyscy jego znajomi należeli do „najlepszych rodzin w Bostonie“, których przodkowie przypłynęli w te strony w bardzo odległej porze. Ale właśnie, gdy wpadłszy w zapał, zabierał się do opowiedzenia mi historyi tych potomków „najlepszych rodzin“, profesora opanowała bezbożna chęć zwiedzenia gorących źródeł, tryskających w Myanoshita i porwał mnie za rękę.
Pojechaliśmy.
Najpierw pociągiem, pełnym wyjących obieżyświatów, a potem w poczwórnych dżiurikishi. I wtedy dopiero można ocenić piękność krajobrazu. Po siedmiu milach przebytych po równinie przybyliśmy do górskiej rzeki, pełnej czarnych głębin i kipiącej pianą. Jej brzegami dążyliśmy drogą wykutą w wulkanicznych skałach, bardzo stromą, ocienioną sosnami, klonami, jesionami i wierzbami. Piękność zielenią strojnych skał i srebrnych wodospadów nie da