Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zrywać irysy, przesuwać po twarzy gałęzie rozkwitłych jabłoni pełne rosy, zbierać fiołki i rzucać je na bystre wody rzeki.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem aparatu! — westchnął profesor, na którego też oddziaływały potęgi wiosny, mimo, że nie zdawał sobie z tego sprawy.
— Nieznośna to rzecz być niewolnikiem pióra! — westchnąłem i ja.
— Cieszmy się więc tem, co mamy pod ręką, ty Filistynie! — zawołał profesor.
I bawiliśmy się, dopóki nie nadciągnęła chmura i nie zawiał chłodny wiatr od rzeki, a wtedy powróciliśmy z zadowoleniem do naszych ekwipażów.
— Ilu ludzi, jak myślisz mieści się w tym kraju na mili kwadratowej? — zagadnął profesor, który zagłębiał się w statystyce. — Dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt! I ani śladu niedostatku! Jakim sposobem dochodzą oni do tego?
Chciałbym otrzymać odpowiedź na to zapytanie. Japonię zamieszkują przeważnie dzieci, a te dzieci pracują też potrosze; rodzice zaś przerywają im zajęcie pieszczotami. W hotelu Yami cała usługa spoczywała w rękach dziesięcioletnich bębnów, bo wszyscy starsi wyruszyli na wycieczki do kwitnących sadów. Małe dyablęta znajdowały czas na dokonanie roboty dorosłych ludzi, a w przerwach dokazywały na schodach. Mój wyłączny służący, zwany „biskupem,“ z powodu poważnej miny, ustrojony w niebieski fartuch i kamasze, był chyba najzwinniejszy ze wszystkich...