Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

widział. — Przesycony jestem świątyniami! Powiem panu, co jest ciekawszego. Jedź pan do Arashimy, osiem mil ztąd. To ciekawsze od wszystkich świątyń z pyzatym Buddą na środku...
Usłuchałem tej rady. Czy mówiłem wam, że kwiecień w Japonii jest piękny? Jeżeli mówiłem, to przepraszam. Zwykle deszcz pada i to zimny deszcz, ale słońce, jeżeli ukaże się na chwilę, warte jest widzenia. Wydawaliśmy radosne okrzyki, gdy nasze dżinrikiszi, podskakując na niegodziwym bruku przedmieścia, doniosły nas do tego, co powinno się nazywać warzywnemi ogrodami, a nazywa się polem.
— Nigdy sobie nie wyobrażałem — wyrzekł profesor, uderzając laską w czarną ziemię — żeby można system irygacyjny doprowadzić do podobnej doskonałości. Ale... a psik! ach! nawożą oni te swoje pola zanadto dobrze...
Pola pod miastem miewają zwykle nieprzyjemną woń, ale tu nadmiar woni unosił się nad całą okolicą. Nie było ani kawałka ziemi nieuprawnej, a uprawa była posunięta do najwyższego stopnia doskonałości. Cebula, jęczmień wązkiemi zagonami pomiędzy rzędami herbaty, bobu, ryżu i różnych innych roślin, nieznanych nam z nazwiska, cieszyły oczy znużone blaskiem złotej gorczycy. Nawóz znaczy dużo, ale ręczna uprawa roli jeszcze więcej. Kiedy Japończyk dał już roli wszystko, co było można, piele on swój jęczmień, wyrywając palcami każde źdźbło chwastu. Mówię prawdę. Sam to widziałem.
Dążyliśmy przez płaszczyznę, na której leży Kio-