Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wie pełnej fiołków, na opuszczony japoński cmentarz, zasypany połamanemi kolumnami i zarosłemi mchem tablicami, i tam ujrzałem wielki dzwon, dwudziestostopową masę zielonawego bronzu, zawieszony w szopie z drewnianych belek, pod fantastycznie zbudowanym dachem. Belki w Japonii, mówiąc nawiasem, są prawdziwemi belkami; te, które nie mają stopy średnicy, uważa się za drążki. Tu belki były wyrobione z wielkich pni drzew, spojone bronzem i żelazem. Stuknięcie knykciem palca o brzeg dzwonu, zawieszonego o pięć stóp nad ziemię, wywoływało ciężkie westchnienie z piersi potwora, a uderzenie laską budziło setki przenikliwych ech w ciemnościach jego kopuły. Z jednej strony przymocowane było serce dzwonu, dwanaście stóp długa belka, oprawna w żelazo, której koniec mierzył prosto w złocień wypukło rzeźbiony na ścianie dzwonu. Zaczęło się dzwonienie. Sześciu ludzi rozkołysało belkę z wielkim krzykiem i nawoływaniem, dopóki nie nabrała rozpędu, a potem puściło wolno sznury i belka zaczęła uderzać w rzeźbiony złocień. Dźwięk bronzu tłumiła ziemia poniżej i bok góry obok, a brzmienie głosu nie odpowiadało rozmiarowi dzwonu, jak słusznie mówiono w hotelu. Europejski dzwonnik potrafiłby wydobyć z niego trzy razy tyle siły. Ale nie potrafiłby mu nadać tego odrębnego dźwięku, rozpełzającego się po skałach i drzewach, przejmującego nawskroś słuchacza i konającego u jego stóp, jak odgłos dalekiego grzmotu. Wytrzymałem dwadzieścia uderzeń, i nie wstydzę się, żem je wziął za huk podziemny przy trzęsieniu ziemi. Raz