Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z życia. Porównałem ich z nami — mieszkańcami Indyj. Gdy się nas zbierze kilku, jęczymy i wyrzekamy. Cywilny, urzędnik, wojskowy, czy kupiec, wszyscyśmy jednakowi: pierwszy przepracowany i schorowany, drugi wykwintny nędzarz, a trzeci bez znaczenia. Wiedziałem zawsze, że jesteśmy biedacy, my mieszkańcy Indyj, ale nie umiałem zgłębić całej naszej niedoli, dopóki nie usłyszałem tych ludzi tu, mówiących o majątkach, powodzeniach, pieniądzach, przyjemnościach, wygodnem życiu, wycieczkach do Anglii, o wszystkiem, co daje złoto. Ich koledzy i przyjaciele nie umierają przedwcześnie, a dostatek pozwala im przetrwać niepowodzenie. Tak, my mieszkańcy Indyj, jesteśmy upośledzonem plemieniem...
Bardzo wcześnie, jeszcze przed świtem, zanim pobudziły się wróble, rozległ się w powietrzu huk i zbudził mnie ze spokojnego snu. Odgłos był głęboki i dziwny.
— Chyba trzęsienie ziemi — pomyślałem, przedsiębiorąc środki ratunku.
Odgłos powtórzył się znów i jeszcze raz. Uspokoiłem się, bo gdyby to było trzęsienie ziemi, połowa hotelu leżałaby już zburzona.
— To dzwon w Kioto — powiedział ktoś przy śniadaniu; niedaleko ztąd, na wierzchołku wzgórza. Jako dzwon nieudany, z naszego punktu widzenia, stosunkowo do wielkości, głos ma słaby.
Poszedłem na szczyt wzgórza, w promieniach słońca, rozweselającego serce, drzewa i oczy — po tra-