Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ufać? Naturalnie, że możemy — odrzekł jeden z kupców z Fu-czu. — W Chinach niema takich plantacyi herbaty, jak u was. Każdy wieśniak uprawia ją u siebie, a kupcy nabywają od nich za gotówkę. Możesz dać Chińczykowi sto tysięcy dolarów na zakup herbaty według danej próbki. Ten Chińczyk, rozumie się, może być łotr skończony pod różnemi względami, ale wie on dobrze, że nie można żartować z porządną angielską firmą. Przychodzi twoja herbata, tysiąc skrzynek, dajmy na to. Otwierasz naprzykład pięć, a reszta jedzie do Angli niepróbowana. Ale wszystkie są takie, jak próbka. To się nazywa handel! Chińczyk jest kupcem z powołania — solidnym kupcem. Lubię mieć z nim do czynienia. Japończyk jest do niczego. Niepodobna mu dać do ręki stu tysięcy dolarów. Prawdopodobnie uciekłby z niemi, a przynajmniej próbowałby uciec.
— Japończyk nie rozumie handlu. Bóg widzi, że nie cierpię Chińczyków — przemówił gruby głos z po za obłoków dymu — ale przyznaję, że z nimi można prowadzić interesy. Japończyk jest oszust i nie widzi dalej, jak koniec swego nosa.
Pili i opowiadali różne historye ci chińscy kupcy, a poprzez wszystkie ich opowiadania przebijało głębokie zaufanie do Chińczyków, które, wziąwszy na uwagę właściwości ich charakteru, było niebezpieczne. Mówili prócz tego o Chinach jako o kraju, gdzie się robi pieniądze, kraju, który raz otwarty, opłaciłby się stokrotnie. W mowie ich przebijała nadzieja i zadowolenie. Byli to ludzie, robiący majątki, kontenci