Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trzeba „odbyć.“ Nazajutrz miało się odbyć wielkie nabożeństwo na cześć kwitnienia drzew i wszyscy gotowali się do tego.
Patrzyłem na popołudniowe słońce, padające na drzewa i na miasto, na grę kolorów wśród kwitnących drzew, szczęśliwy, że mam nad głową błękitne niebo i parę oczu do patrzenia na te cuda. Wkrótce słońce zaszło za góry i zrobiło się przejmujące zimno, ale osoby w krepowych szarfach i jedwabnych szatach nie przerywały na chwilę wstrzemięźliwej swej zabawy. Gdy już światło dzienne zatonęło w falach purpury, ostatnią rzeczą, jaką ujrzałem, był fryz z trojga japońskich dzieci, ubranych w olbrzymie szarfy i usiłujące zawiesić się głowami na dół u bambusowego drążka. Udało się im, i zamykające się oko dnia popatrzyło na nie uroczyście przed zagaśnięciem.
Kilku kupców, handlujących chińską herbatą, zebrało się po obiedzie w palarni i rozmawiało o „interesie.“ Nienawidzili oni serdecznie naszej indyjskiej herbaty i wyrażali przekonanie, że gdyby tylko udało się nakłonić rząd chiński do zniesienia opłat, zgnietliby cały handel i handlujących herbatą indyjską.
— Moglibyśmy sprzedawać wtedy naszą chińską herbatę po trzy pensy za funt w Londynie. Nie, nie fałszujemy herbaty! To wasz zwyczaj, praktykowany tam, w Indyach. My dostajemy czystą, każda skrzynka jednakiej wartości.
— I umiecie tak bezwzględnie ufać tym, którzy ją dla was kupują? — zapytałem.