Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Łakome prosię! — odpowiedział profesor.
Pojechaliśmy brzegiem czterech tysięcy pięćdziesięciu dwóch kanałów i t. d., gdzie dzieci igrały z płynącą bystro wodą, a żadna matka nie wołała na nie: „Dajcie pokój!“
Nasze dżirinkiszi zatrzymały się nad wielkim rowem, trzydzieści stóp głębokim, pod olbrzymiemi granitowemi głazami. Powyżej widać było mury fortu. Ale jakiego fortu!? Pięćdziesiąt stóp wysokości z granitowych głazów, a ściana nie prostopadła, lecz wypukła środkiem, jak bok wojennego statku, zbudowana była z granitu, którym dawniejsi ludzie posługiwali się, jak gliną. Bloki, tworzące narożniki, miały długości dwadzieścia stóp, dziesięć do dwunastu wysokości i tyleż grubości. Nie były niczem złączone, a mimo to spojone bardzo dokładnie.
— I to zbudowali ci maleńcy Japończycy! — wykrzyknąłem, przejęty zdumieniem na widok głazów.
— Budowa godna cyklopów — mruknął profesor, stukając laską w skałę. Nietylko zbudowali, ale i zdobyli. Patrz, ślady po strzałach!
Głazy były miejscami popękane i brunatne, a te pęknięcia były śladami pocisków. Biada wojsku, które zmuszone było szturmować do tych potwornych murów. Zamki w Indyach znam i forty wielkich cesarzów widziałem, ale żaden nie może iść w porównanie z tą budową, bez ozdób, bez koloru, z jednym tylko celem surowej potęgi i krańcowej prostoty linii. Może przy świetle słonecznem fort ten wydawałby się