Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I odszedłem śpiesznie przez ciemne korytarze, z wyblakłemi parawanami po obu stronach do głównego dziedzińca nawprost wejścia, a profesor usiłował zrobić zdjęcie z frontu świątyni.
Nadeszła procesya: czterech ludzi na czele brnęło po błocie. Nie śmiali się, co mnie dziwiło, dopóki nie zobaczyłem gromadki kobiet, ubranych biało, idących przed małym drewnianym palankinem, niesionym przez czterech ludzi i dziwnie lekkim. Śpiewali półgłosem jękliwy jakiś, monotonny śpiew, który już raz słyszałem daleko w północnych Indyach przez usta krajowca, ranionego śmiertelnie przez niedźwiedzia i śpiewającego własny swój śpiew pogrzebowy, gdy towarzysze nieśli go na barkach.
— To umarły — powiedział kulis od mojego dżinrikiszi. — Po-o-grzeb.
Domyśliłem się tego. Mężczyźni, kobiety, dzieci wyległy na ulicę, a gdy śpiew pogrzebowy ucichł, podjęli go nanowo. Półżałobnicy mieli tylko kawałki białej tkaniny na ramionach. Najbliżsi krewni zmarłego byli ubrani biało od stóp do głowy.
— Aho! Ahao! Aho! — jęczeli zcicha w takt do padającego deszczu.
I zniknęli wszyscy, oprócz jednej starej kobiety, która nie mogła dotrzymać kroku orszakowi i pozostała w tyle, pojękując cichutko: „Aho! Ahao! Aho!“ szeptała ona.
Dzieci w dziedzińcu zbiły się w gromadkę wokoło aparatu profesora. Ale jedno z nich miało brzydko wyglądające wyrzuty na niewinnej główce, tak