Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sowy stoliczek, na nim wazon z oliwkowo-zielonawej gliny i gałązka prawie czarnej jodły. Nie było tu kwiatów. Kapłan był już za stary na nie. Po za nim stał wspaniały buddyjski ołtarzyk — złoto i purpura.
— Codzień maluje on jedno skrzydło do parawana — objaśnił młody kapłan, wskazując na starca i na białą tablicę na ścianie.
Starzec uśmiechnął się żałośnie, potarł głowę i podał mi wykończony dziś rysunek. Przedstawiał on strumień, płynący po kamieniach, dwóch ludzi na łódce ratowało dwóch innych, siedzących na drzewie do połowy zalanem przez wodę. Nawet ja mogłem osądzić, że talent starca był na schyłku. Musiał on dawniej malować dobrze, bo jedna z postaci, stojących w łodzi, miała doskonały ruch i pozę, ale reszta była nabazgrana i linie rysunku chwiały się, prowadzone drżącą ręką po papierze. Nie miałem czasu życzyć artyście spokojnej starości i lekkiej śmierci Wśród tego spokoju, bo młody kapłan pociągnął mnie za ołtarzyk i pokazał tam drugi mniejszy, stojący naprzeciw mnóstwa tabliczek ze złota i lakki, pokrytych japońskiemi napisami.
— To są pamiątkowe tablice zmarłych — powiedział szyderczo. — A kapłani przychodzą tu modlić się za tych, którzy pomarli. Czy rozumiesz?
— Doskonale. Tam, skąd przyjeżdżam, nazywają to mszą za umarłych. Teraz odchodzę, by pomyśleć nad tem, co widziałem. A ty nie powinieneś szydzić, gdy mówisz o swojej religii...