Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było rozpoznać wspaniałe złocenia, jedwabne makaty i malowane parawany. W drugim rzędzie, ukryty po za mnóstwem różnorodnych wspaniałości, stał szereg bardzo mi znanych posągów ze złotemi koronami na głowach. Nie spodziewałem się zastać na tak dalekim wschodzie, w Japonii, znajomych indyjskich bożków — Krishnę i Kali.
— Co to jest?
— To także bogowie — objaśnił mnie młody kapłan, szydzący wzgardliwie ze swej religii, gdy go kto o nią zagadnął. Bardzo starzy bogowie. Dostali się tu dawnemi czasy, z Indyj. Nie wiem, poco są tutaj...
Nienawidzę ludzi, którzy się wstydzą swej wiary. Były jakieś wspomnienia, związane z temi posągami, ale kapłan nie chciał mi tego opowiedzieć. Roześmiałem się wzgardliwie i odszedłem. Chodnik prowadził ze świątyni prosto do klasztoru, który był zbudowany z delikatnych skrzydeł parawanów, wypolerowanych posadzek i sklepień z brunatnego drzewa. Nie było słychać nic, prócz odgłosu naszych kroków, dopiero dalej w głębi usłyszeliśmny ciężki oddech za parawanem. Kapłan usunął ściankę i ujrzeliśmy starego bardzo kapłana, drzemiącego nad piecykiem pełnym węgli. Ten widok sam już stanowił obrazek. Kapłan w oliwkowo-zielonej szacie, z łysą głową, otoczoną resztkami srebrnych włosów, siedział nachylony przed parawanem z białego, naoliwionego papieru, przepuszczającego łagodne przyćmione światło. Po prawej stronie stał zniszczony stoliczek z czarnej lakki, a na nim tusz i pędzelki. Opodal blado-żółty bambu-