Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwy zapomniałem. Jest to coś rozpaczliwego stać przed ołtarzami kultu, o którym nic się nie wie. Świątynia wyglądała na klasztor, na przybytek wielkiej ćmy, niepokojonej tylko szczebiotem dziecinnych rojów. Stała ona w głębi ulicy za potężnym murem, z nieregularną masą stromo-spadzistych dachów, złączonych fantastycznie u szczytu, miedziano-zielonych tam, gdzie poszycie zgrzybiało od starości, a ciemno-szarych tam, gdzie były dachówki. Pod samym szczytem człowiek, który wierzył w Boga, a zatem zdolny był do wykonania dobrze pracy, wyrzeźbił w drzewie swoje serce, rozkwitające, czy też wybuchające żywemi płomieniami. Kapłani porobili ogródki w narożnikach murów, nie dłuższe nad czterdzieści stóp, a szerokie dwadzieścia, a każdy z nich, choć różniący się od sąsiedniego, miał maleńką sadzawkę ze złotemi rybkami, kamienną latarnię, odłamek skały, płaskie kamienie i wiśniowe lub brzoskwiniowe kwitnące drzewo.
Wyłożone kamieniem przejścia przerzynały dziedzińce i łączyły z sobą budynki. W wewnętrznem ogrodzeniu, tam, gdzie był najładniejszy z ogródków, stała złocona tablica, około dwanastu stóp wysoka, a na niej wykuta z bronzu wypukłorzeźba, postać bogini w spływających szatach. Przestrzeń między chodnikami zasypana była śnieżno-białemi kamykami, a na ich białem tle napisane było ciemno: „Jak szczęśliwy...“ Można to sobie wytłómaczyć, jak kto chce — jako westchnienie ulgi, czy jako okrzyk rozpaczy.
W świątyni, do której wchodzi się po drewnianym moście, było prawie ciemno, ale można jeszcze