Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Weszliśmy do sklepu, zdjąwszy kapelusze, przez wązkie przejście pomiędzy rzeźbionemi kamiennemi latarniami i drewnianemi posągami niewypowiedzianie ohydnych dyabłów, a przyjął nas uśmiechnięty człowieczek, który posiwiał pośród tych skarbów. Pokazał on nam sztandary i godła daimiosów zmarłych oddawna, a my otworzyliśmy z podziwem usta. Pokazał nam poświęconego żółwia wielkości mamuta, wyrzeźbionego z drzewa z najdrobniejszemi szczegółami. Prowadził nas z pokoju do pokoju, a światło przygasało coraz więcej, aż doszliśmy do maleńkiego ogródka, zamkniętego drewnianem ogrodzeniem. Starożytne zbroje spoglądały na nas z mroku, starożytne miecze dźwięczały trącane przez nas, osobliwe kapciuchy, rówieśne mieczom, kołysały się na niewidzialnych podpórkach, a oczy całego tłumu Buddów i czerwonych smoków wyzierały z pod złocistej brokateli. Radość jaśniała w oku właściciela. Pokazywał nam swe skarby — od kryształowych kul oprawnych w drzewo, do pudełek z drzewa i kości słoniowej — a my czuliśmy się tak bogaci, jak gdybyśmy byli posiadaczami tego wszystkiego, co leżało przed nami. Na nieszczęście, jedynym śladem imienia artysty bywa maleńki znaczek japońskiej litery, więc nie mogę powiedzieć, kto wyrzeźbił z kości te arcydzieła: człowieka oplątanego przez sepię, kapłana z żołnierzem, dźwigającym dlań jelenia, chudego węża owiniętego szyderczo na trupiej głowie, chłopca bijącego mniejszego braciszka, królika, który tylko co dopuścił się nieprzystojnego żartu, i niezliczone mnóstwo innych, zrodzonych z wesołości, szyderstwa, wzruszeń, miotających ludzkiem