Strona:Rudyard Kipling - Od morza do morza 01.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jak w Nagasaki, miasto jest przepełnione dziećmi, i, tak jak tam, uśmiechają się wszyscy, z wyjątkiem Chińczyków.
— Chińczyk jest dzikim człowiekiem — powiedziałem do profesora — ale Japończyk nie jest dzikim, a nie jest także sahibem. Czemże jest właściwie?
Profesor popatrzył przez chwilę na rojną ulicę.
— Chińczyk jest starcem nawet w młodości, tak jak zwykle dzicy, a Japończyk pozostaje dzieckiem przez całe życie. I to im nadaje ten wygląd, który cię zadziwia.
Nie mogę powiedzieć, że profesor ma zupełną słuszność, ale w jego uwadze jest dużo trafności. Tak jak świadomość dobrego i złego wycisnęła piętno na twarzach dojrzałych ludzi z naszej rasy, tak samo coś, czego nie rozumiem, napiętnowało twarze Chińczyków. Nie mają oni żadnej wspólności z tłumem, chyba tylko taką, jaką ma człowiek dorosły z dzieckiem.
— To wyższa rasa — objaśnił profesor.
— Nie wierzę temu. Nie umieją się weselić — odparłem bez wahania. — A ich sztuka niema w sobie nic ludzkiego.
— Cóż to znaczy? — powiedział profesor. — Oto sklep pełen zabytków starej Japonii. Wejdźmy.
Weszliśmy, a ja myślałem o tem, że chciałbym znaleźć tego, ktoby mi wytłómaczył kwestyę chińską. Samemu trudno ją rozwiązać.