Strona:Rudyard Kipling - O człowieku, który chciał być królem.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż znowu! — odezwał się król — zacóż miałbym gubić małe dzieci!
Cała rodzina wysypała się przed drzwi chaty, bijąc każdemu niezgrabne pokłony. Namgay Doola czekał ze strzelbą przerzuconą przez ramię.
— Albo też możesz, przebaczywszy bezbożny czyn okaleczenia krowy, dać mu zaszczytne stanowisko w armji. Ten człowiek pochodzi ze szczepu, który podatków płacić nie chce. W krwi jego huczy czerwony płomień, który bucha z jego głowy w postaci tych czerwonych włosów. Uczyń go wodzem swej armji. Obsyp go zaszczytami, jakiemi tylko możesz, i daj mu wszelką swobodę działania, a jeno bacz, o królu, aby ani on, ani nikt z jego rodziny, od dziś dnia nigdy nie otrzymali od ciebie ani piędzi ziemi. Karm go pięknemi słówkami i względami swemi, a także likworem z pewnych butelek, co to wiesz, a będzie ci niezłomną redutą. Ale odmów mu choćby pęka trawy na własność. Taką już Bóg mu dał naturę. Prócz tego on ma braci.
Państwo jęknęło jednogłośnie.
— Lecz jeśli jego bracia tu przyjdą, będą się wodzili za łby, póki się nie wymordują, albo też będą się zdradzali wzajemnie. Ma on wstąpić do armji, o, królu? Wybieraj!