Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Koń wierzgnął i parsknął gniewnie:
— Nie mówcie o krwi! — wybuchnął. — Ja ledwo o niej pomyślę, już czuję jej zapach, który skłania mnie do ucieczki... o ile Dick nie siedzi mi na grzbiecie.
— Ależ tu jej niema — ozwały się woły i wielbłąd. — Czemuż więc tak się gzisz?
— To rzecz paskudna! — ozwał się Billy. — Nie mam ochoty uciekać, ale też nie mam chęci o niej rozmawiać.
— Tu was dostałem! — zawołał Dwuogoniec, wymachując ogonem, dla lepszego wyjaśnienia sprawy.
— Tak jest! Przecież siedzimy tu już noc całą — odpowiedziały woły. — My! my! my-y!
Dwuogoniec tupnął nogą, aż zadźwięczała obręcz żelazna.
— Ech, nie do was mówię, woły jedne! Macie mózgownice tak zakute, że nie potraficie w nich niczego rozpatrzeć.
— Juści! Bo my patrzymy oczyma, a nie mózgiem, i to zawsze przed siebie — odpowiedziały woły. — Tak my patrzymy-y!
— Gdybym potrafił tylko tak patrzeć, toby was nikt nie zmuszał do ciągania ciężkich armat. Gdybym był podobny do mojego kapitana, który, nim otworzy ogień, rozpatruje i roztrząsa rzecz każdą w głowie, ale ma zbyt wiele rozumu, by uciekać... gdybym, powtarzam, był do niego podobny, tobym ciągnął armatę na samą linję strzału. Ale gdybym był taki mądry, jak on, to jużby mnie tu nigdy nie