Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To chyba jakiś nowy sposób wojowania? — zapytał Billy, odzyskując odwagę.
— Ty oczywiście nie rozumiesz, co to znaczy, ale ja rozumiem. Znaczy to to „taki-owaki“, to jest, taki właśnie, jaki ja jestem. Mam głowę dużą, więc potrafię przewidzieć, co się stanie w chwili wybuchu pocisku... a wy, woły jedne, tego nie potraficie.
— I ja też potrafię — pochwalił się koń — wolę jednak o tem wcale nie myśleć.
— Co do mnie, to dostrzegam znacznie więcej niż wy, a każdą rzecz staram się przemyśleć gruntownie. Wiem, że muszę ochraniać w swej osobie więcej niż kto inny, i że nikt nie potrafi mnie wyleczyć, gdy zachoruję. Jedyną rzeczą, na jaką zdobyć się umieją ludzie, jest wstrzymywanie pensji mojemu poganiaczowi, póki nie wyzdrowieję... a ja nie ufam poganiaczowi.
— Aha! — odezwał się koń. — To tłumaczy sprawę. Ja zawsze ufam Dickowi.
— Choćby cały pułk Dicków usadowił się na mym grzbiecie, nie przyniosłoby mi to żadnej ulgi. Wiem dość wiele, by czuć się niedobrze, ale nie dość wiele, by iść naprzód.
— Nie rozumiemy, co mówisz, — ozwały się woły. — Nie rozumiemy-y!
— Wiem, że nie rozumiecie... Dlatego też do was nie mówię. Wy nie wiecie, co to krew.
— Owszem, wiemy — odparły woły. — Jest to czerwona ciecz, która wydaje zapach niemiły i wsiąka w ziemię.