Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było, byłbym królem lasu, jakim byłem niegdyś, sypiałbym przez pół dnia i kąpałbym się, kiedyby mi się podobało. A właśnie już od miesiąca nie miałem przyzwoitej łaźni.
— Wszystko to piękne i ładne — zauważył Billy; — ale żadna rzecz na tem nie zyska, że ją określimy dłuższem mianem.
— Cicho! — odezwał się koń. — Zdaje mi się, że rozumiem, co Dwuogoniec ma na myśli.
— Za chwilę zrozumiesz jeszcze lepiej — sarknął Dwuogoniec. — A teraz wytłumaczcie mi, moi drodzy, czemu to nie lubicie tej oto śpiewki?
Zaczął trąbić, jak szalony, co miał pary w swej trąbie.
— Przestań, przestań — jęli go prosić koń i Billy, drżąc i przytupując nogą ze strachu. Trąbienie słonia zawsze brzmi niemiło, zwłaszcza podczas ciemnej nocy.
— Nie przestanę! — grzmiał słoń. — Co, nie raczycie mi odpowiedzieć? Hhrrmph! Rrtt! Rrrmph! Rrrha!
Nagle urwał, a ja posłyszałem cichy skowyt w ciemności. Poznałem głos Vixena. Mój foxterierek odszukał mnie nareszcie, i wiedząc, że słoń niczego bardziej się nie lęka, jak szczekania małego pieska, zatrzymał się przy palu, do którego był uwiązany Dwuogoniec, i biegając dokoła jego potężnej nogi, zaczął ujadać przeraźliwie. Olbrzym kręcił się na wszystkie strony i piszczał:
— Wynoś się, szczeniaku! Nie pętaj się mi u nóg, bo cię kopnę! Mój mały piesku... mój