Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi na całym świecie, którzyby ją potrafili poprawnie narysować nie kopjując, a takich, którzyby ją potrafili narysować i wyjaśnić, jest zaledwie trzech.
— Uczyłem się trochę rysować — rzekł Kim. — Ale to jest cud nad cudami.
— Rysowałem to przez wiele lat — rzekł Lama. — Był czas, gdy mogłem to narysować między jednem a drugiem zapaleniem lamp. Nauczę cię tej sztuki — po odpowiedniem przygotowaniu; i wyjaśnię ci znaczenie Koła.
— Idziemy więc w drogę?
— W drogę, i na poszukiwania. Czekałem na ciebie tylko. Wyjaśnione mi było w setkach snów — a zwłaszcza w jednym, który przyszedł w nocy, po tym dniu, w którym po raz pierwszy zamknęły się za tobą Bramy Nauki, że bez ciebie nigdy nie znajdę Rzeki. Ciągle i ciągle, jak wiesz, odpychałem tę myśl, bojąc się iluzji. Dlatego nie chciałem cię wziąć owego dnia z Lucknow, gdyśmy jedli placki. Nie chciałem cię brać, aż dopóki nie nadejdzie czas właściwy i pomyślny. Chodziłem od gór do morza, i od morza do gór, ale napróżno.
— Dokąd pójdziemy?
— Niema się o co troszczyć, Przyjacielu całego Świata. Skutek poszukiwania, jak powiadam, jest pewny. Jeśli będzie potrzeba, rzeka wytryśnie z ziemi w naszych oczach. Zdobywałem zasługi — wysyłając cię w bramy nauki i dając ci klejnot wiedzy. Widziałem teraz, że wróciłeś jako naśladowca Sakyaamuniego lekarza, któremu wystawiono wiele ołtarzy w Bhotiyal. To wystarcza. Jesteśmy razem i wszystko jest tak, jak było, Przyjacielu całego Świata, Przyjacielu gwiazd, mój chelo.

—   71   —