Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Następnie rozmawiali o sprawach świeckich; godne było uwagi, że Lama nigdy nie zapytywał o szczegóły życia w St. Xavier i nigdy nie zdradzał zaciekawienia usłyszeć coś o zwyczajach i przyzwyczajeniach Sahibów. Żył tylko przeszłością i przypominał sobie nieomal każdy krok ich pierwszej, wspólnej, pełnej dziwów podróży; uśmiechał się przytem i zacierał ręce, aż wreszcie, zwinąwszy się, zapadł w nagły sen, jaki zna tylko późna starość.
Kim widział, bawiąc się swoim czarodziejskim sztyletem i różańcem, jak ostatni opylony promień słońca zniknął z podwórza. Gwar Benaresu, najstarszego ze wszystkich miast świata, które dniem i nocą czuwa przed obliczem bogów, huczał wokół murów. Tam i z powrotem mierzył przez podwórze swoją zwykłą drogę jakiś kapłan, trzymając ofiarę, przeznaczoną dla wizerunku bogów, starając się nie zakłócić spokoju żadnej z istot żyjących. Kim patrzał, jak gwiazdy pojawiały się jedna za drugą w ciepłej, wilgotnej ciemności, aż usnął wreszcie u stóp małego ołtarza. Tej nocy sen jego snuł się po hindostańsku i nie znalazło się w nim ani jedno angielskie słowo...
— Świętobliwy, pomyśl o dziecku, któremuśmy dali lekarstwo — powiedział Kim, skoro Lama, obudziwszy się około trzeciej godziny rano, zamierzał natychmiast rozpocząć pielgrzymkę. — Dżat przybędzie tu o świcie.
Słusznie mówisz. Z pośpiechu byłbym popełnił niesprawiedliwość. — Usiadł znów na poduszkach i zabrał się do różańca. — Zaprawdę, starzy ludzie są jak dzieci — powiedział zmartwiony. — Gdy pragną czego — spójrz tam! — chcą, aby to natychmiast było spełnione, gdyż w przeciwnym razie wpadają w gniew i płaczą.

—   72   —