Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostałeś nowicjuszem. Czyś ty już skończył ze szkołą na zawsze? Nie chciałbym, abyś był niedouczony.
— Jestem zupełnie wolny. W swoim czasie dostanę zajęcie pisarza pod kierownictwem...
— Więc nie będziesz żołnierzem? To dobrze.
— Teraz jednak jestem przy tobie, aby ci towarzyszyć w włóczędze. Kto żebrał dla ciebie w ciągu mej nieobecności? — mówił Kim szybko, aby ukryć wzruszenie.
— Często żebrałem sam; ale, jak sam wiesz, przebywałem tu rzadko, tylko wówczas, gdy chciałem ujrzeć swego ucznia. Przebyłem pieszo lub w pociągu wzdłuż i wszerz cały Hindostan. Wielki i cudowny to kraj! Ale, gdy tu powracam, wydaje mi się, jakbym był w rodzinnem Bhotiyal.
Rozglądał się z upodobaniem po małej czystej celi. Siedzenie jego stanowiła niska poduszka, na której się usadowił na skrzyżowanych nogach w pozycji Buddy, budzącego się z zamyślenia, — przed nim stał czarny hebanowy stół, wysoki zaledwie na dwadzieścia cali, zastawiony miedzianemi filiżankami do herbaty. W rogu stał dziwaczny ołtarz, również z niezgrabnie rzeźbionego hebanu, zawierający posąg siedzącego Buddy z pozłacanej miedzi i zastawiony lampą, kadzielnicą i paru miedzianemi wazonikami na kwiaty.
— Opiekun obrazów z Domu Cudów zdobył zasługę, darowując mi to zeszłego roku — rzekł Lama, idąc za oczyma Kima. — Jeśli się jest daleko od swego kraju, takie rzeczy niosą miłe przypomnienie; a powinniśmy czcić Pana za to, że nam pokazał Drogę Zbawienia.
— Patrz — wskazał na ciekawie ułożony wzgórek z kolorowego ryżu, uwieńczony fantastycz-

—   69   —