Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— żartował Kim — że dziś jeszcze jestem Sahibem — i to dzięki tobie.
— To prawda. I to Sahibem wysoce poważanym. Chodź do mojej celi, chelo.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
Lama uśmiechnął się. — Najpierw z listów dobrego kapłana, któregośmy spotkali w obozie zbrojnych ludzi; teraz powrócił on do swego kraju, ja zaś posyłam pieniądze jego bratu. — Pułkownik Creighton, który po wyjeździe ojca Wiktora z Mawerickami do Anglji, przejął jego misję poufną, w żadnym razie nie był bratem Kapłana. — Jednak ja nie rozumiem dobrze listów Sahibów. Muszą mi je tłumaczyć. Obrałem więc bezpieczniejszą drogę. Często, kiedy powracałem z drogi mego Szukania do tej świątyni, która mi zawsze była gniazdem, spotykałem tu jednego człowieka szukającego Prawdy — człowieka z Leh — który, jak sam mówił, był Hindusem. — Lama wskazał na Arhaty.
— Tłusty człowiek? — zapytał Kim, błyskając oczyma.
— Bardzo tłusty. Ja jednak spostrzegłem odrazu, że duch jego zajmuje się rzeczami bez wartości — demonami, czarodziejskiemi zaklęciami i innemi, jak również zwyczajem picia herbaty w naszych klasztorach, oraz w jaki sposób przyjęliśmy nowicjuszy. Człowiek natrętny w pytaniach; ale on był twoim przyjacielem, chelo. Opowiadał mi, że jesteś na drodze do wysokich zaszczytów, jako uczony w piśmie. Ja zaś widzę, że jesteś lekarzem.
— Pisarzem jestem, skoro jestem Sahibem, a lata, które Sahib na to poświęca, są już pozamną. Ale wszystko to jest drobnostką, skoro przychodzą do ciebie, jako twój uczeń.

—   68   —