Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z nim. Lama zwrócił się do Kima i cała miłość starca wyjrzała mu przez skośne oczy.
— Lecząc chorych zdobywa się zasługi, ale przedtem trzeba nabyć wiedzę. To było mądrze zrobione, Przyjacielu całego Świata.
— To ty mnie zrobiłeś mądrym, o Świętobliwy — rzekł Kim, zapominając o odegranej przed chwilą komedji i szkole St. Xavier i o Wielkiej grze, i o swojej białej krwi. Pochylił się na sposób mahometański, aby dotknąć stóp mistrza na piasku świątyni Jainów. — Tobie zawdzięczam moją wiedzę. Jadłem twój chleb przez trzy lata. Mój czas się dokonał. Wypuszczono mnie ze szkół. Przybywam do ciebie.
— W tem dla mnie nagroda. Wejdź! Wejdź! A czy się dobrze miewasz? — Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec, rozzłocony południewem słońcem. — Stań, abym ci się przypatrzył. Tak — przyjrzał się uważnie. — To już nie dziecko, ale mąż dojrzały, widzę, i uczony, jak doktór. Dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem, gdym cię owej czarnej nocy oddał zbrojnym ludziom. Czy pamiętasz nasz pierwszy dzień, pod Zam-Zammah?
— Oho! — odparł Kim — a czy przypominasz sobie, jak zeskoczyłem z dorożki, pierwszego dnia, gdy ja...
— Kiedyś ty wchodził we wrota wiedzy. Tak. A ten dzień, kiedyśmy jedli razem ciastka, za rzeką w Nucklao. Aha! Często zbierałeś dla mnie jałmużnę, ale tego dnia ja zbierałem dla ciebie.
— Ja byłem uczniem za wrotami mądrości, w ubraniu Sahiba. Nie zapominaj, o Świętobliwy

—   67   —