Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyprawię pana w drogę do Benares, jeżeli tam masz zamiar się udać i opowiem panu coś, o czem wszyscy nasi ludzie muszą wiedzieć.
— Idę już. O której odchodzi pociąg? — rzekł Kim wstając i rozglądając się dookoła pokoju, w którym panował nieład, spojrzał na żółtą jak wosk twarz Hunify, gdy promienie rannego słońca zaczęły snuć się po podłodze.
— Czy trzeba zapłacić tej czarownicy?
— Nie, ona pana uodporniła przeciwko wszelkim djabłom i niebezpieczeństwom — w imieniu swoich djabłów. Takie było życzenie Mahbuba. — A potem znów po angielsku: — On mocno jest zacofany mojem zdaniem, skoro wierzy w takie zabobony. Przecież to wszystko polega na brzuchomówstwie, czy nie tak?
Kim strzepnął odruchowo palcami, aby odegnać wszelkie zło, które mogło się doń przyczepić wskutek praktyki Hunify, choć Mahbub złych zamiarów wobec niego nie miał. Widząc to, Hurree uśmiechnął się znacząco.
Ale gdy przechodził przez pokój, uważał pilnie, żeby nie nadeptać na nikły, przykucnięty cień Hunify na podłodze. Na człowieka, króryby zrobił coś podobnego, czarownica może, gdy ma sposobność ku temu, rzucić zły urok, który może przyczepić mu się do duszy.
— A teraz proszę mnie słuchać z całą uwagą — rzekł Babu, gdy znaleźli się na świeżem powietrzu. — Niezależnie od ceremonji dokonanych na panu, przy których byłem obecny, otrzymałeś pan w dodatku jeszcze bardzo skuteczny amulet ze strony naszego Departamentu. Na szyi swej znajdzie pan malutki, bardzo tani, srebrny amulecik. To jest „nasza” odznaka, rozumie pan?

—   56   —