Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha. To jest, widzi pan, strój, który nie wzbudzi podejrzenia na tego, co się weń ubierze, jako „Chela” na służbie u lamaistycznego lamy. Kompletny jest pod każdym względem — mówił Hurree Babu, wychodząc na balkon, ażeby wypłókać sobie zęby. Moim zdaniem nie jest to strój tej właśnie religji, którą wyznaje pański stary dżentelmen, ale raczej jednej z jej odmian. Odnośne moje spostrzeżenia znajdzie pan w moim artykule, który posłałem do „Azjatyckiego Przeglądu Kwartalnego”. Ale co właśnie jest ciekawe, to to, że sam stary dżentelmen jest całkowicie pozbawiony religijności. Nieszczególny z niego pobożniś.
— Czy pan go zna?
Hurree Babu podniósł rękę do góry na znak, że był zobowiązany do wykonywania przepisanych rytuałem czynności, któremu towarzyszy mycie zębów i innych rzeczy, przyjętych wśród dobrze urodzonych Bengalczyków. Następnie zarecytował po angielsku jedną z teistycznych modlitw p. t. „Arya Somaj” i napełnił sobie usta betelem.
— O tak, widziałem się z nim kilkakrotnie w Benares, a także w Buddh-Gaya, wypytywałem go o różne kwestje religijne i o kult diabłów. Jest to czysty agnostyk, podobnie jak i ja.
Hunifa drgnęła przez sen, a Hurree Babu skoczył nerwowo do miedzianej kadzielnicy, cały czarny i przerażony w świetle budzącego się dnia, zanurzył jeden palec w nagromadzonej sadzy i zrobił nim na twarzy znak na ukos.
— Czy umarł kto u pana w domu? — zapytał go po hindusku Kim.
— Nie, nikt. Ale ona mogłaby urzec swoim złem okiem, ta czarownica — odparł Babu.
— Cóż myślisz pan teraz robić?

—   55   —