Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzekł, uśmiechając się. — Gdybym był emirem Afganistanu (a wkrótce go może zobaczymy) napełniłbym twoje usta złotem. — Mówiąc to, złożył ubiór uroczyście u stóp Kima. Składał on się z wyszywanej złotem Peszawurskiej spiczastej czapki w kształcie turbana i dużego zawoju turbanowego, zakończonego szeroką złotą frendzlą; z delhijskiej haftowanej kamizelki, którą się wdziewało na mlecznej białości koszulę, wiązaną z prawej strony, obszernej i bufiastej; zielonej „pyjamy” z jedwabną, tkaną przepaską, a wreszcie z pary pantofli uszytych ze skóry rosyjskiej, o boskim zapachu i o bezczelnie do góry zadartych szpicach.
— Dobra to wróżba wkładać z rana we środę nowe ubranie, — rzekł Mahbub uroczyście. — Ale nie należy zapominać, że są źli ludzie na świecie. Tak.
Do tych wszystkich wspaniałości, których widok zapierał Kimowi oddech w piersiach z rozkoszy, dodał niklowany, wykładany perłową macicą, rewolwer 9-go kalibru.
— Chciałem ci sprawić wprawdzie rewolwer nieco mniejszego kalibru, ale przyszło mi na myśl, że do tego nadają się rządowe naboje, których zawsze można łatwo dostać — a szczególnie u przemytników. Wstań, niech-no ci się przypatrzę — to mówiąc, klepnął Kima po ramieniu. — O, mógłbym na ciebie patrzeć ciągle i nie znudzić się. Biada wam teraz, serca niewieście. A co za oczy pod temi powiekami, jak one umieją zerkać!
Kim odwrócił się, wyprostował i odruchowo sięgnął do wysypującego się wąsika. Potem pochylił się do nóg Mahbuba, aby mu wyrazić

—   39   —