Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wdzięczność drżącemi rękoma, bo nie mógł się zdobyć na słowo. Mahbub uprzedził go i chwycił w swoje ramiona.
— Mój synu — rzekł — poco nam słów? Ale powiedz sam, czy nie rozkoszny jest ten krótki pistolecik? Wystarczy pociągnąć tylko, a wszystkie sześć naboi wystrze i kolejno raz po raz. Trzeba go nosić na piersiach na gołem ciele. Pamiętaj go zawsze naoliwić. Nie noś go nigdzie indziej, a może Bóg da, że zabijesz nim kiedyś człowieka.
— Hai Mai! — rzekł smutnie Kim. — Gdy Sahib zabije człowieka, to wieszają go w więzieniu.
— To prawda; ale o krok za granicą ludzie są mądrzejsi. Schowaj go, ale nabij go wprzód. Na cóż się zda broń nienabita?
— Gdy wrócę do „madrissah“, będę musiał oddać ci go, bo tam niewolno tego mieć przy sobie. Zatrzymasz go u s ebie dla mnie?
— Mój synu, ta madrissah znudziła mnie już zupełnie. Zabierają w niej człowiekowi najlepsze lata na naukę tego, czego się można nauczyć ty ko na Włóczędze. Głupota Sahiba nie zna nigdy miary. Ale dajmy temu pokój. Być może, że twój pisany raport wyzwoli cię wreszcie z dalszej niewoli, a Bogu tylko wiadomo, jak nam potrzeba ludzi do gry.
Szli potem zaciskając usta przed piaskiem, który im miótł w oczy wiatr przez słoną pustynię, do Jodhpore, gdzie Mahbub i jego ładny siostrzeniec Habib Ullah sprzedali dużo koni. Następnie Kim wdział smutnie europejskie ubranie, z którego już prawie wyrósł i pojechał drugą klasą do St. Xavier. W trzy tygodnie potem pułkownik Creighton, targując parę tybetańskich artykułów do odpędzania upiorów w sklepie Lurgana Sahiba, spotkał się tam

—   40   —