Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się i paląc fajki. O Indjach i jej Rządzie wiedzieli jedynie z tego, co mogli usłyszeć od Sahibów, z którymi chodzili po górach jako przewodnicy i „shikarri”. Kim słuchał ich bajd o nieudanych polowaniach Sahibów, zmarłych przed dwudziestu laty, na gemzy, kozły i t. p., których każdy szczegół oświetlony był od tyłu, jak pejzaż pod słońce. Opowiadali mu o swych dolegliwościach i utrapieniach, zwłaszcza o chorobach swej chuderlawej, lecz mocnej w nogach trzody; o wycieczkach aż do Kotgarh, gdzie żyją dziwni misjonarze, a nawet do cudownej Simli, której ulice brukowane są srebrem i gdzie każdy, kto chce, może zostać służącym u Sahibów, jeżdżących na dwukołowych wózkach, a pieniądze to podają za pomocą łopatek. Z kolei, poważny i nieprzystępny Lama, idąc bardzo powoli, przyłączył się do rozmowy prowadzonej pod okapami chałup, gdzie dlań zrobiono poczestne miejsce. Świeże powietrze podziałało na niego wzmacniająco, więc usiadł również nad brzegiem przepaści między najstarszymi z grona, a gdy rozmowa rwała się, rzucał kamienie w rozwartą otchłań. O jakie trzydzieści mil lotu orła roztaczała się długa linja lasów, których plamy bądź zlewały się ze sobą, bądź biegły łożyskami wąwozów, lub rozrywały się na małe płaszczyzny, a na przebycie każdego z nich trzeba było przynajmniej dnia czasu. Za wsią, góra Shamlegh przesłaniała sobą cały widok ku południowi. Cała ta osada podobna była do gniazda jaskółki, przyczepionego do okapu dachu, przykrywającego świat cały.
Od czasu do czasu Lama wyciągał rękę i słabym, stłumionym głosem objaśniał drogę prowadzącą do Spiti i dalej na północ przez Parungla.

—   168   —