Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i masło. Bierz, albo nie bierz, jak chcesz. — Zwróciła się rezolutnie w stronę góry, a srebrne jej naszyjniki dźwięczały na jej szerokim biuście. Wyszła o tysiąc pięćset stóp wyżej na światło porannego słońca, gdy Kim, zalepiając woskiem brzegi pakietu, rozmyślał w narzeczu: — Jak może człowiek iść Drogą Zbawienia lub prowadzić Wielką Grę, skoro mu ciągle w drogę wchodzą kobiety? W Akrola przy brodzie była dziewczyna, gdzieindziej żona kuchcika za tym gołębnikiem... nie licząc innych, a teraz ta znowu! Dopóki byłem dzieckiem, wszystko było znośne, ale teraz jestem mężczyzną, a one nie chcą mnie uważać za takiego. Ho! Ho! Tutaj robi się to przez orzechy, a tam na dole za pomocą migdałów!
Wyszedł przejść się po sadzie, nie z miseczką na jałmużnę (to dobre było na równinach), ale z miną prawdziwego księcia. Cała ludność osady w Shamlegh składała się w czasie lata tylko z trzech rodzin: czterech kobiet i ośmiu czy dziewięciu mężczyzn. Wszyscy zaopatrzeni byli dziś w prowjanty w puszkach blaszanych i różne mieszane napoje od chininy z amoniakiem, aż do wódki, pochodzące z równomiernego podziału wczorajszym łupem. Płótno z namiotu z marką „Continental” zostało pokrajane i rozdzielone, a patentowane naczynia kuchenne z aluminjum walały się tu i owdzie.
Górale uważali obecność Lamy za zupełnie dostateczną ochronę przeciw wszelkim następstwom wczorajszego wypadku i przynieśli Kimowi z całą naiwną bezczelnością najlepsze kąski ze swych przydziałów, a nawet napój „chang”, piwo jęczmienne w Ladakh. Potem wyszli grzać się na słońcu i posiadali nad otchłanią, spuściwszy nogi w niezgłębioną przepaść, gwarząc, śmiejąc

—   167   —