Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam, gdzie góry są najgęściej skupione, za niemi leży wielki klasztor De-chen (miał na myśli Han-lé). Zbudował go Tag-stan-ras-ch’en, o którym krąży tam wielka legenda. — Poczem zaczął opowiadać fantastyczne podanie pełne czarnoksięstwa i cudów, którego ludzie z Shamlegh słuchali z zapartym tchem. Zwracając się nieco na zachód, wpatrywał się w zielone góry Kulu i szukał Kai-lung pod lodowcami. — Stamtąd to przybyłem za dawnych dawnych czasów. Z Leh przyszedłem drogą na Baraiachi.
— Tak, tak, znamy tę drogę — mówili górale — bywalcy z Shamlegh.
— I spałem dwie noce u kapłanów z Kailung. To są moje najukochańsze góry! Złuda to błogosławiona nad wszelkie inne złudy. Tam mi się otworzyły oczy na ten świat, tam dostąpiłem Łaski Oświecenia i stamtąd ruszyłem szukać mojej Drogi. Ruszyłem z Gór — z wysokich wielkich Gór, gdzie wieją srogie wiatry. O, sprawiedliwe jest Koło Żywota! — zawołał błogosławiąc z osobna każdy wielki lodowiec, nagie skały i nagromadzone stosy kamieni u podnóża lodowców; błogosławił jałowe zbocza, ukryte słone jeziora, odwieczne przepaście i żyzne doliny, jedne po drugich, jak umierający błogosławi swoje otoczenie, a Kim zdumiewał się na widok tego przywiązania.
— Tak, tak. Niema nic piękniejszego nad nasze góry — przytakiwali mieszkańcy Shamlegh i jęli się dziwić, jak ludzie mogą mieszkać na straszliwie gorących równinach, gdzie bydło tyje do grubości słonia, że trudnoby niem orać na stokach górskich, gdzie jak słyszeli, wieś styka się z wsią na przestrzeni stu mil i gdzie włóczą się bandy

—   169   —