Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On rozpaple wszystko, żeby wziąć nagrodę. Sahibowie nie potrafią wprawdzie odróżnić jednego górala od drugiego, ale „Babu” mają oczy na wszystko. Na mężczyzn — i na kobiety.
— Zanieś do niego list odemnie.
— Niema takiej rzeczy, którejbym dla ciebie nie uczyniła.
Spokojnie przyjął ten komplement do wiadomości, jak przystało w okolicy, gdzie kobiety same się zalecają, wydarł kartkę papieru z notatnika, i patentowanym ołówkiem napisał, gryzmoląc jak dzieci, gdy kredą zasmarowują brudne ściany: Mam wszystkie ich piśmienne rzeczy: plany i mapy i dużo listów, a co najważniejsze, „muraslę”. Donieś mi co mam zrobić. Jestem w Shamlegh — pod Śniegami. Mój stary zasłabł.
— Zanieś to do niego. Tem mu się zatka gębę. Musi być gdzieś niedaleko stąd.
— Rzeczywiście, że niedaleko. Są jeszcze ciągle w lesie za tym grzebieniem. Nasze dzieci poszły ich śledzić o świcie i doniosły nam, którędy poszli.
Kim ukrył zdziwienie, a z krańców pastwiska doleciał go w tej chwili przenikliwy głos, podobny do pisku sępa. Dziecko pasące trzodę, otrzymało hasło od brata, lub siostry, pasących bydło z drugiej strony urwiska, zwisającego nad doliną Chini.
— Moi mężowie są tam także i zbierają chróst. — Wyciągnęła garść orzechów zza pazuchy, rozgryzła zręcznie jeden i zaczęła go jeść. Kim udawał, że nic nie rozumie.
— Czy nie rozumiesz, jakie znaczenie mają orzechy, kapłanie? — zapytała nieśmiało, podając mu skorupki.

—   165   —