Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kował teki i włożył je na spód worka z żywnością.
Kobieta zastukała nagle do drzwi.
— Ale ty nie odczyniałeś żadnych uroków — rzekła, rozglądając się w izbie.
— Bo ich wcale nie trzeba.
Kim zapomniał zupełnie o konieczności zapowiedzianej małej przygrywki słownej. Kobieta śmiała się niegrzecznie z jego skonfudowanej miny.
— Dla ciebie nie trzeba. Potrafisz zrzucić urok od jednego mrugnięcia okiem. Ale pomyśl, co się z nami biedakami stanie, gdy stąd odejdziesz! Tamci byli wczoraj w nocy wszyscy tak spici, że żaden nie chciał nawet słuchać biednej kobiety. Nie jesteś przecie pijany?
— Jestem kapłan — odrzekł wymijająco Kim, którego pierwsze zakłopotanie minęło, a kobieta, widząc, że jest słuchana niechętnie, uznała za stosowne wrócić do wyczekującej pozycji.
— Przestrzegałam ich, że Sahibowie będą się gniewać, że przeprowadzą śledztwo i podadzą skargę do radżów. Przytem jest z nimi również i Babu, a wiadomo, że każdy z takich jak on, ma długi język.
— Czy ciebie niepokoi to tylko, nic więcej? — rzekł Kim, knując na poczekaniu gotowy plan postępowania, którego myśl rozjaśniła mu twarz uśmiechem.
— Och, nietylko to — odrzekła westchnąwszy kobieta, zaprzeczywszy szorstką bronzową ręką, ozdobioną turkusami oprawionemi w srebro.
— No, to mogę cię odrazu uspokoić — rzekł szybko. — Babu jest tym samym hakimem (musiałaś pewnie słyszeć o nim?), który wędrował wśród gór koło Ziglaur. Znam go dobrze.

—   164   —